Zbieramy się dość późno. Bilety na autobus do Melakki kupujemy dopiero na 12.00. Czekamy na autobus w międzyczasie delektując się świeżymi owocami. Kilkanaście minut przed południem sprawdzam autobus i po krótkiej rozmowie z kierowcą okazuje się, że mamy problem. A mianowicie autobusy do Melakki odjeżdżają z innego dworca. Facet bierze mnie za rękę i prowadzi mnie na zewnątrz. Wołam Justynę, Justyna łapie Jaśka i cała nasza trójka zostanie niemalże siłą umieszczona w autobusie miejskim. Pomocnik kierowcy wyciąga rękę, więc mu płacimy. I jedziemy.
W międzyczasie mija południe (i termin odjazdu naszego autobusu), kwadrans po 12, a my wciąż jedziemy. Zerkam na Justynę, Justyna mnie, śmiejemy się, cóż, gdzieś zawsze dotrzemy - zawsze będzie można stamtąd wrócić.
Wyjeżdżamy zupełnie na peryferie. I nagle autobus zjeżdża. Jesteśmy na dworcu. Pomocnik kierowcy pokazuje nam stanowisko pod które mamy podejść. Podchodzimy, kobieta bierze nasze bilety i w zamian daje nam inne, z zapisanym numerem rejestracyjnym naszego autobusu.
W końcu jedziemy.
Melakka okazuje się bardzo klimatycznym miastem. Nieco kolonialnym, z dużą dawką chińszczyzny i solidnie okraszonym malajskim sosem.
Mamy tutaj więc pokaźną i bardzo ładną chińską dzielnicę, stare budynki zbudowane jeszcze chyba przez Holendrów. Do tego pałac sułtana Melakki - zrekonstruowaną wspaniałą drewnianą budowlę... Dość zaskakujące miejsce.
Panoramę miasta można sobie obejrzeć z góry,z obrotowego tarasu wjeżdżającego na kilkadziesiąt metrów.
Jaśko okazuje się być niesamowitą atrakcją zarówno dla Malezyjczyków jak i dla przyjezdnych Japończyków, Chińczyków... Wszyscy chcą sobie robić z nim zdjęcia.